no więc wracając do ławki... było już po północy gdy wróciliśmy na apartamenty
wypiłem 3 browary, kolega był nieco markotny bo wyszedł temat zagubionych dokumentów... ale ranek przyniósł zaskakujący obrót spraw mianowicie niektórzy dowiedzieli się, że dokumenty się odnalazły, wystarczy jechać przez las bukowy
a inni się struli tubylczym czymś przypominającym pifo....
jakaś w ogóle masakra, dramat rzekł bym... oto ławka (foto nr 5)
otóż ciężki i pamiętny był ów poranek, nawet gorąca herbata nie pomogła, pomijając fakt wymuszonej cofki itd... tematu ekonomii w spożywce nie poruszam, Andrzej wie o co kaman...
świadcząc własnym awatarem potwierdzam, że to nie było upodlenie tylko zatrucie... bujam się w samotności po tej niewielkiej mieścinie uliczkami w żaden sposób nie przypominającymi kurortu, a raczej głęboki socrealizm... i umirom... patrzę, środek miasta, centrum rozrywki i życia publicznego i ona...
ławeczka urody niebiańskiej na dodatek szatynka, myślę sobie "dosiądę się" chyba mi nie odmówi...
uległem jej urokowi z miejsca ze względu na mój stan - w tym wypadku stan niedoli.. uwiodła mnie więc się położyłem - na chwileczkę, pierwsza myśl jaka mnie naszła to pytanie "ciekawe kto pierwszy na milicje zadzwoni...?"
leże sobie leże, uwaliłem się jak zwierze... wszelkiego gatunku bary, restauracje i jadłodajnie otwierają tam o specyficznej godzinie tj 11.30.. leże godzinę, leże dwie, to siadam, to się podnoszę by znów się wtulić w jej miękkie sękate deski i wygodne stalowe okucia
a jak mi tu dobrze... doczekałem sie otwarcia, poprosiłem o szklankę wrzątku ale pani powiedziała, że to RESTAURACJA... więc poprosiłem najpierw o garlic sup, ale po pięciu łyżkach pogorszyło mi sie więc wziąłem ROSÓŁ, po tym razem 10 łyżkach podziękowałem, zapłaciłem i znów na ławkę... czekała na mnie .. obleczona jedynie w swój niepowtarzalny brąz i to nie była opalenizna
poleguje i nic mi nie przechodzi a tu już koło 12.30. Wtem jakiś cień przysłania mi twarz, otwieram oczy i patrzę a tu milicjant, cięty z metra w obstawie nieco wyższej ochrony tj. dwóch myślę sobie nastolatków albo ledwo pełnoletnich młodych miglanców w białych polówkach z małymi zielonymi naszywkami przypominającymi jakieś logo, nie rozpoznałem, ale na bank to nie krokodyl z zawiniętym ogonem
coś do mnie zaszeleścili ale nie zrozumiałem, jeden obleczony w biel pyta czy po angielsku gadam, mówię że tak, pytam czy jest jakiś problem, pytają dlaczego leżę na ławce, ja, że źle się czuję i że chory jestem, po czym, że muszę usiąść co też uczyniłem... obleczony w biel pyta czy chcę karetkę, mówię, że niema takiej potrzeby, nareszcie i ostatecznie dogadałem się na migi z ciętym z metra i było po temacie, pytam czy jest jakiś problem, mówią że nie tylko żebym nie leżał na ławce... ok gadam do nich... ostatecznie gdy już poszli sobie, opuściłem moją ławeczkę i taki opadający z sił ze zmęczenia poszedłem na lody tłumacząc sobie, że gorzej już być nie może... zjadłem jednego i po 15 minutach mi przeszło.. kto by się spodziewał...